Sesja, która trwała 12 lat cz. 2

Sesja, która trwała 12 lat cz. 2
  • Opublikowano: 2016-04-07

Michalina Tańska: Jak wyglądał wyjazd do Francji? Od czego się zaczęło? W jaki sposób zapadła decyzja o opuszczeniu Polski?

Wojciech Korsak: Gdy studiowałem na UG  w grupie miałem koleżankę i kolegę, którzy  przyjechali tu na studia z małych miejscowości. W 1981 roku na moje pytanie gdzie jadą na wakacje , odpowiedzieli, że do rodziny na wieś… Zapytałem czy jadą ze mną do Paryża? Idea spodobała im się – nigdy nie byli za granicą. I tak wyjechaliśmy, najpierw pociągiem do Berlina Wschodniego , potem przeszliśmy do Zachodniego i stamtąd autostopem do Niemiec, do moich przyjaciół. Dalej to już autostopem aż do Paryża. W Paryżu poznałem sympatycznego Francuza, dla którego trochę pracowałem – kontakt pozostał i to on w 1985 roku przysłał mi zaproszenie do Francji. To, że zostałem, było przypadkiem, poznałem dziewczynę…

M.T.: Czym jest dla Ciebie ten kraj?

W.K.: Francja dla mnie to szereg różnych wyzwań. Po pierwsze nauka języka – jak przyjechałem to nie znałem słowa po francusku… potem trzeba było gdzieś zarabiać pieniądze, więc jak to w takich historiach bywa, praca na czarno, remont mieszkań… Normalne sprawy emigranta. Poznałem przesympatycznego Francuza – artystę rzeźbiarza, malarza i konserwatora zabytków Geralda Pestmala. I dzięki niemu  a raczej pracy z nim poznałem Paryż od tych stron , które są nie znane nawet Paryżanom. Tak też się złożyło , że któryś z przyjaciół zarekomendował mnie do pracy jako … barmana! Tak się czasami zdarza, że jak idziemy na spotkanie z big szefem na luzie – bo tak naprawdę nie zależy nam na pracy – to wychodzi. I tak zostałem „weekendowym” barmanem w Hotelu Lenox w dzielnicy Łacińskiej (na ulicy Universite) . I tak się zaczęła kolejna przygoda. Właściciel hotelu pozwolił mi zrobić wystawę moich zdjęć w barze… . Hotel miał tylko 3 gwiazdki ale był bardzo specjalny… można powiedzieć , że tylko dla swoich. Był nie z tej epoki. Moimi klientami byli np. Sean Penn, Grace Jons, ale i „miejscowi” stali klienci Catherine Deneuve, Platini, Ginsburg, Gallimard , także fotografowie choćby Irving Penn, którego katalog do dziś mam z dedykacją. W barze poznałem mnóstwo ludzi z całego świata, podczas Roland Garros zawsze miałem zaproszenia na finały – od dziennikarzy z USA piszących na ten temat…

 M.T.: Dosyć dziwne zajęcie, jak dla fotografa... 

W.K.: No właśnie to jest ciekawy temat. We Francji tak i w Polsce trzeba „być kimś zdefiniowanym”. To znaczy jak pracujemy w MC Donaldzie – to jesteśmy nieudacznikami , którzy nic innego nie potrafią robić, jak barmani to też jakieś  prymitywy nic innego nie potrafiący robić… A podejście Amerykanów? Genialne, jak mówiłem, że jestem fotografem żaden nie zadał pytania : sorry to jesteś barmanem czy fotografem? Wszyscy mówili great! Kupowali zdjęcia, mało tego proponowali wystawy w USA, zapraszali do siebie… I to nie koniec dotrzymywali słowa – zjeździłem Stany odwiedzając byłych klientów a teraz już dobrych znajomych. Czasami miałem wrażenie, że występuję w filmie, przychodzi jakaś pani o 24 do baru , pisze pocztówki popija szampana – zaczynamy rozmawiać i nagle okazuje się że ona ma galerię sztuki w Georgetown w Waszyngtonie i proponuje mi wystawę… jest czerwiec, bierze serwetkę i „spisuje umowę” -  wernisaż luty następny rok, ona płaci za przyjęcie, zajmuje się reklamą, oprawia zdjęcia na mój koszt…. Mogę się zatrzymać na ten tydzień u niej w domu… Wybrała zdjęcia z takich albumów które miałem zawsze w barze.. i wyjechała. Zapomniałem o tym bo takich propozycji miałem już kilka, fakt nie od Amerykanów – i nagle przychodzi fax do hotelu do mnie – ona czeka na zdjęcia bo nic nie dostała! Panika, siedzę w ciemni robię odbitki wysyłam, kupuję bilet do USA… A potem to dalsza część snu – Pani mnie odbiera na lotnisku w zabytkowym Mercedesie, zawozi na największą margheritę jaką piłem a potem jedziemy do galerii… Zdjęcia oprawione, zawieszone, z cenami, katalog prac – na zewnątrz moje nazwisko… Pokazuje mi artykuły z Washington Post i innych gazet – odrobiła swoje zadanie po amerykańsku…

M.T.: Jak się czułeś?

W.K.: Przedziwnie. Tak jakbym był kimś znanym. Trochę nawet głupio. A potem się dowiedziałem, że część zdjęć została wystawiona w Muzeum sztuki Nowoczesnej w Waszyngtonie, nawet dostałem taki list z podziękowaniami. To była zbiorowa wystawa. Ale mnie jest przyjemnie jakby nie było to muzeum i to państwowe…

M.T.: Czyli w USA czujesz się dobrze :)

W.K.: Tak miałem dużo szczęścia, poznałem ludzi w barze którzy pokazali mi Stany z innej perspektywy niż to widzi przeciętny imigrant. Poznałem ten kraj od strony „filmowej” zamożnych ludzi, wykształconych, na stanowiskach. Bardzo fajna przygoda. No i do tego kupowali moje zdjęcia!! Szczerze mówiąc nigdy nie przypuszczałem, że podejmując pracę w barze (co ciekawe pierwszy raz byłem w barze obejmując stanowisko barmana!!!) otworzy mi to drzwi na świat w tak niesamowity sposób! Wierz mi, że mógłbym długo opowiadać kogo spotkałem  i gdzie byłem… ale choćby długie opowiadania Jacobo Muchnika pierwszego „czytacza” dzienników Gombrowicza… wkraczałem w świat historii – a on opowiadał o Gombrowiczu, Marylin Monroe, Mailerze… To był bardzo dziwny czas i pełen niespodzianek. Najgorsze jest w tym to , że wydawało mi się że wszystko zapamiętam , że nie warto zapisywać, bo jak zapomnieć TAKIE opowieści. No cóż teraz już wiem , że to to bardzo złudne, zapomniałem tak dużo, pamiętam „smaczki” ale nie konkretne opowieści. Bardzo tego żałuję, niestety to już się nie powtórzy.

M.T.: Czy tylko Stany Cię inspirowały?

W.K.: Oczywiście, że nie! Mam sporo znajomych rozproszonych po świecie. Czasami rzucają propozycje… tak było w 1996 – wystawa w Numei , Nowa Kaledonia. Air France pokrył 50% kosztów lotu… a lot długi bo 22 godziny. Zostałem tam u przyjaciół miesiąc, oczywiście fotografując, a wystawa – miło było zobaczyć siebie w TV Outre Mer, wywiad i „wydarzenie” wystawa w galerii Aquitane. Ale czymś specjalnym była wystawa w Palermo. Zostałem zaproszony (w barze!!) do zrobienia zdjęć z rozdania nagród Rosa d’Oro  - laureatem był Jeoh Ming Pei – architekt, który zrobił Piramidę w Luwrze… Znowu spotkanie (tym razem 10 dniowe) z żyjącą historią światowej architektury – może nie jest to przyjaźń ale nić sympatii … i jego najbliższą przyjaciółką księżną Matisse. Tak, to żona syna Matissa wtedy była prezydentem fundacji Matissa. Z Tiną szybko znaleźliśmy wspólny język, wspaniała kobieta – mieliśmy sobie zawsze dużo do powiedzenia przy stole… no oczywiście musiałem przerywać konwersację – by robić zdjęcia – za to mi płacono! :)

M.T.: A od jakiego czasu jesteś tu i jak długo byłeś we Francji?

W.K.: W Polsce od 2006, we Francji 21 lat od 1985 roku. Wystarczająco żeby poznać kulturę i się tam zakorzenić. Zacząłem już rozpoznawać akcenty z poszczególnych prowincji. Wiem kto jest z południa, kto z północy.

M.T.: Jakie studia skończyłeś?

W.K.: Jestem po filologii polskiej, ze specjalizacją teatrologiczną.

M.T.: Ciekawe. Trochę niezwiązane z tematem, ale często tak bywa. Pasja zostaje przy nas mimo różnych wyborów życiowych. Kiedy pierwszy raz zetknałeś się z fotografią i jak to się zaczęło? 

W.K.: Kiedy miałem 5 lat. Moja mama nie wywoływała filmów ale  fotografowała i  robiła odbitki, więc w domu był powiększalnik, chemia... całe laboratorium. Zawsze czekałem, jak po wakacjach mama dawała filmy do wywołania. To był moment ogromnego podniecenia. Zdjęcia wywoływaliśmy  w nocy. Mama zasłaniała kocem okno, wyjmowała powiększalnik, przygotowywała wszystkie substancje – to było niczym spektakl. Siedzieliśmy całe noce, mama robiła odbitki a ja byłem asystentem, wkładałem naświetlone  zdjęcia do kuwety, obserwując jak pokazuje się obraz. To zostaje w pamięci i tak się właśnie zaczęło. W szkole podstawowej robiłem zdjęcia, stawiłem pierwsze kroki, amatorskie pstrykanie. W szkole średniej zacząłem się tym bardziej interesować. 

M.T.: Dlaczego nie poszedłeś na studia związane z tym tematem?

W.K.: W tamtych czasach nie było szkół fotografii. Fotografia była na ASP na kierunku grafiki.

M.T.: Ale jako jej część, nie jako osobny kierunek?

W.K.: Dokładnie. Nie było szkół fotografii, był  ZPAF,  związek o bardzo wymagającym trybie rekrutacji., Dwóch wprowadzających, egzamin, i portfolio – było to ekwiwalentem szkoły artystycznej. Wtedy mogłabyś być albo rzemieślnikiem albo w ZPAF-ie. Do ZPAFu –dostałem się dopiero w 1998 roku. A zestaw zdjęć, który pokazałem… to były moje zdjęcia z Wieży Eiffla. Na UG  robiłem magisterkę,  moim tematem była fotografia w teatrze – to była pierwsza praca na ten temat. Zaprzyjaźniłem się wówczas z moim promotorem i od niego dostałem pierwsze w swoim życiu zlecenia – fotografowałem aktorów teatrów lalek, „Miniatury” i „Tęcza” w Słupsku…

M.T.: Jaki jest Twój stosunek do współczesnej fotografii? 

W.K.: Wraz z nastaniem ery cyfrowej  wszyscy mogą i wszyscy chcą być artystami. Każdy jest ekspertem, każdy doradza, każdy uważa się za profesjonalistę, niestety przeważnie są to ludzie mający niewielkie pojęcie o fotografowaniu, natomiast  mają mnóstwo tupetu. Uważam, że jeżeli coś się robi to powinno się tego najpierw uczciwie nauczyć a potem wykonywać to najlepiej, jak się potrafi. Obecnie wielu fotografujących widzi w tym zawodzie tylko „łatwe” pieniądze. 

M.T.: Ale w końcu przekonałeś się do cyfrówek.

W.K.: Swoją pierwszą cyfrówkę kupiłem w 2007 roku,  jechałem wtedy do Malezji robić reportaż z rajdu samochodów terenowych. Oczywiście zależało mi na tym by zdjęcia mieć od razu…  Przedtem nie odpowiadało mi to,  że brałaś aparat cyfrowy, naciskałaś spust a on musiał mieć   ze 2-3 sekundy, zanim zrobił zdjęcie. Powiedziałem sobie, że nie kupię cyfry dopóki nie będzie działała jak analog. Już teraz nie ma na szczęście tego problemu. 

M.T.: Mimo wszystko chyba trudno przestawić się z tradycyjnej fotografii na styl używany obecnie.

W.K.: Wciąż łapię się na tym, że myślę analogowo. Kiedy robiliśmy zdjęcia mody w Paryżu do katalogów, wszystko było jeszcze na slajdach, więc najszybciej mogłaś zobaczyć efekty następnego dnia. Zdjęcia były niespodzianką. Trzeba  było o myśleć o wszystkim, co działo się dookoła, bo nie można było tych niedoskonałości usunąć. Fotografia analogowa wiązała się z ogromną wiedzą, w cyfrowej odpada niesamowicie dużo rzeczy do nauki ale nie uważam, by ta łatwość sprzyjała świadomemu fotografowaniu. 

M.T.: Wiem, że jesteś wykładowcą w Trójmiejskiej Szkole Fotografii. Jaki styl przekazujesz swoim studentom?

W.K.: W tej materii jestem tradycjonalistą. Lubię dobrze skomponowane zdjęcia, z których coś wynika. Interesują mnie emocje, informacje. Jeżeli patrzę na zdjęcie i nie wiem co na nim jest, zupełnie to do mnie nie przemawia. Moi studenci mają np. na zaliczenie portret i przysyłają mi często zdjęcia przefajnowane, „nowoczesne” . Proszę ich o normalny, prosty portret – a oni wydziwiają. Chcę żeby było prosto, a okazuje się, że ”prosto trudno zrobić”.  Staram się im uzmysłowić, że najpierw trzeba się nauczyć abc a dopiero potem można odchodzić od pewnych standardów czy konwencji.

M.T.: Chciałabym zapytać Cię o coś jeszcze. Obecnie prawo do prywatności umiera i coraz żadziej jest respektowane. Często oglądam zdjęcia ludzi robione z zaskoczenia - dokumentację codziennego życia. Jestem wielką fanką tego typu fotografii, jednak zawsze pojaiwiają się wątpliwości dotyczące wykorzystania tych zdjęć i prywatności. Co o tym sądzisz?

W.K.: Na Zanzibarze wraz z koleżanką robiłem reportaż w wiosce w której mieszkaliśmy. Zaprzyjaźniliśmy się z mieszkańcami, robiliśmy zdjęcia dzieci, rodzin. Nie było najmniejszego problemu, ponieważ Ci ludzie wiedzieli dlaczego robimy zdjęcia i gdzie będziemy je wykorzystywać. Ludzie mają prawo do prywatności. Pamiętam sytuację, która głęboko zapadła mi w pamięć. Kiedyś w Nowym Jorku zrobiłem zdjęcie pewnej  dziewczynce, miała pewnie z siedem lat i sprzedawała na ulicy makaron, siedząc na kartonowym pudle – moim zdaniem powinna być  w szkole. Gdy zobaczyła, że robię jej zdjęcie spojrzała na mnie odwracając głowę w taki sposób…  Nie potrafię tego opisać. To było ostatnie zdjęcie jakie zrobiłem bez pozwolenia . Pamiętam nawet rok,  w którym to się stało – 1989. Czułem się jakbym dostał w policzek. 

M.T.: Myślę, że taki "policzek" przydałby się wielu współczesnym fotografom. Cieszę się, że mogłam usłyszeć to od Ciebie. Bardzo dziękuję za rozmowę. 

 

Udostępnij


Komentarze